Bosu - ile ja się zbierałam, żeby to kupić...
Udało mi się dorwać je w ludzkiej cenie prawdopodobnie z wyprzedaży po jakiejś siłowni. Cena nowego to jakiś kosmos. A po tym jak widziałam co się dzieje z "podróbkami" nie chciałam pakować się w bezsensowne wydatki.
To powyżej to oczywiście tłumaczenie oficjalne - w praktyce jeszcze nigdy nie udało mi się wyrobić na tyle silnego nawyku ćwiczeń w domu, żeby zwróciła się nawet mata :D
Jest szansa, że tym razem będzie inaczej, powolna indoktrynacja basenem, a teraz też siłownią, robi jednak swoje, ciało domaga się ruchu. Nawet jak wchodzę w tryb leniwego paździocha na jakiś czas, to potem łatwiej wrócić.
A bosu ma w sobie coś takiego jak wspinanie - człowiek zapomina o wysiłku fizycznym jako takim i skupia się na technice, równowadze i osiągnieciu celu. Ćwiczy się jakby mimochodem. No i jest satysfakcja z takiej seryjki (albo paru) przysiadów na tymże.
Swoją drogą do tego wspinania też pewnie wrócimy w jakimś stopniu jak ciałka będą trochę lżejsze.
W ogóle tak fajnie "wracać do siebie". Miałam taki okres, gdy moja kondycja i forma były naprawdę świetne. Niestety szybko z tego szczytu spadłam w mięciutką warstwę ochronnego tłuszczyku, dzielnie chroniącego mnie przed kontuzjami emocjonalnymi. A teraz - gdy emocje sobie spokojnie funkcjonują - ciało "samo" się normuje. Schudłam 10kg w rok ruszeniem tyłka na basen i ograniczeniem słodyczy. Tyle razy byłam na różnych dietach, musiałam kombinować, pilnować wszystkiego, często bywałam głodna. A teraz? Teraz po prostu żyję tak jak powinnam.
Obiawiam się wszakże, że to już nie te lata, i po kolejne 10kg to już trzeba będzie się trochę bardziej schylić, ale w końcu na bosu się dobrze ćwiczy mięśnie odpowiadające za to schylanie :D