Gdzieś na początku naszej znajomości M. mi opowiadał, że jego dziadek miał mandolinę. Ale że gdzieś zaginęła.
Miałam fazę, że w sumie to chciałabym mieć jeszcze milion różnych instrumentów. Nawet się rozglądałam za jakimiś tego typu strunowymi, szczególnie po tym, jak wróciłam z Porto, gdzie pierwszy raz w życiu miałam w ręce gitarę fado. Ale jakoś tak straciło priorytet i w sumie nic z tym nie zrobiłam.
Aż tu się okazało, że siostra M., która wyemigrowała lata temu, ma jakieś pudła u kolegi na strychu, a w tych pudłach... mandolina dziadka!
Zawiozłam ją do Śliwy - jedynie słusznego lutnika w Gdańsku, który lekko z powątpiewaniem w swoje moce, ale przyjął ją na warsztat. No i właśnie wróciła ze mną z renowacji.
No i cóż mogę powiedzieć... czuję, że ostatnio prawie nie gram. Palce bolą, nie jest to to, co bym chciała osiagać biorąc instrument do ręki. Ale wszystko jest kwestią wprawy.
W ogóle ciekawe jak różne akordy są łatwiejsze lub trudniejsze na danych instrumentach. To, co jest banałem na gitarze, to jest ekwilibrystyką na ukulele. I odwrotnie. Mandolinę dałabym gdzieś po środku :D
Zobaczymy. Na razie mam pewną mobilizację, żeby wrócić do grania i śpiewania, mam nadzieję, ze wystarczy mi zapału.