W końcu!
Niby takie proste to oddawanie krwi (oczywiście, o ile jest się osobą w miarę zdrową), a ciągle coś. A to wyjazdy w kraje malaryczne (Nepalu, dlaczego mi to robisz!) i ban na rok. Albo zabieg kosmetyczny. Abo pęd życia, nie ten moment cyklu, nawał pracy w pracy czy przeziębienie...
Ale udało się, oddałam krew po bodajże dwuletniej przerwie.
I polecam. To, że dają wolne od pracy i 8-9 czekolad, to jedno. Ale to uczucie, że się komuś pomogło, jest bezcenne.
A poza tym przyznam się po cichu, że chociaż po samej donacji przez parę godzin człowiek jakby słabszy i po schodach raczej nie wbiegnie, to z drugiej strony jest w takiej specyficznej euforii. Uwielbiam :D
A jeszcze wieczorem załapałam się na taką tęczę. Niestety zabrakło mi dosłownie pół minuty, żeby uchwycić ją nad starówką. No bo po donacji człowiek pod górę to też jakoś niespecjalnie wbiega, a to stanie na czerwonym bynajmniej nie pomogło ;-)