Porto!
Bosz, od dziś wierzę w cuda.
Przy wczorajszym dniu coś tam nakleciłam na temat niemożliwego, co nie istnieje. Dzisiaj naklecę o wierze w cuda... :D
Wyjazd do Porto planowałam jeszcze przed wojną.. (jak to brzmi!), zabukowałam nocleg, kupiłam bilety (standby na sobotę, bookowany na niedzielę, z powrotem bookowany na niedzielę 8.05). Im blizej wyjazdu tym prognozy na wylot w sobotę gorsze, w pewnym momencie zaczęłam już wszystko planować na niedzielę, chciałam odwołać nocleg itp.
Ale we wtorek przed wyjazdem coś mnie tknęło - jedź w sobotę! A że ostatnio mam pakt z intuicją, że się z nią nie kłócę, bo i tak ona zawsze wygrywa, to cóż miałam zrobić, rozsądku idź precz, nie ważne, że overbooking -1, nie ważne, że 5 osób na waitinglist, przecież polecę w sobotę.
Raptem życie nabrało tempa, bo trochę już wpisałam w grafik wolną sobotę, a tu trzeba było wszystko ogarnąć po godzinach, w pracy też ogień... jeszcze w piąteczek imprezka imieninowa mamy... Ale udało się.
Sobota, 4:30, wstajemy! Dobrze, że mi kolega uświadomił, że na lotnisko można samochodem i jest tani parking (tylko pamiętajcie, na majówkę bez rezerwacji nie ma szans!), byłam jakoś koło 5:30 na gate. A tam "ale pani ma bilet na jutro!". Mi oczywiście się zrobiło cieplutko... Finalnie się mój bilet znalazł, nadałam bagaż (zapominając wrzucić do niego drugiej bluzy, którą miałam zamiast kurtki), i poszłam stanąć w kolejce do security. 30 minut! Dobrze, że finalnie wyjechałam te 20min wcześniej niż chciałam, bo bym się na lot spóźniła.
Na gate oczywiście "nie mamy miejsc, musi pani czekać". I finalnie jedno miesjce, 3 osoby, ale małżeństwo nie chce się rozdzielać, więc "bierzemy panią załogantkę" (nie ważne, że to nie tak :D) i lecę! Bosz, myślałam, że wyskoczę z siebie z radości =)
Moja radośc jednak została dość szybko wyparta przez stres, bo samolot ni du du nie zamierzał startować, kolejka do odladzania długa jak za PRL, a mi tu minuty z tej niecałej godziny na przesiadkę pik, pik, pik... lecą jak głupie. Finalnie terminalu we FRA dotknęłam 12min przed oficjalnym zamknięciem bramek.
Czy biegłam? Bosz, chyba nigdy tak nie biegłam, choć obawiam się, że ten morderczy sprint był odczuwalny tylko wewnętrznie i z zewnątrz był widoczny żółw próbujący sił w wyścigu. Jakby ktoś mi prąd wyłaczył, plecak ciężki, oddechu brak. Fakt, że może śniadanko nie było najlepsze, no ale mimo wszystko...
Musicie sobie wyobrazić moje szczęście, jak się okazało, że w korytarzu numerowanym od 14 do 41, mój gate 25 nie był o 11 bramek oddalony (każda to takie z 50m), tylko o 6, bo były po dwóch stronach, i jedna odległość to 2 numerki...
Long story short - zdążyłam :D Na puściutkim już gate czekał na mnie miły pan z wydrukowaną kartą pokładową z miejscem w rzędzie ewakuacyjnym z dodatkowym miejscem na nogi :D Okazało się też, że w sumie mogłam trochę mniej biec, bo autobus jeszcze trochę czekał, ale przynamniej zdążyłam ogarnąć formalności zgłoszeniowe do Portugalii.
Ale żeby nie było zbyt pięknie, to mój bagaż nie dotarł ;-) Tyle dobrego, że wysłali go następnym lotem, i dotarł następnego dnia koło 10 nad ranem. A ja mam nową piżamkę :D
Także to uczucie pierwszych spacerków po Porto bezcenne =)