Trzeba było rano wstać do pracy...
I to jeszcze nie dość, że do pracy, to jeszcze do biura pojechać, żeby odebrać kompa po reinstalacji.
Tak, oczywiście, że zdaję sobie sprawę, że to problemy pierwszego świata, i że w ogóle ja tu pączkuję w maśle, ale takie spojrzenie na powrót po prawie 3 tygodniowym urlopie, do świeżo zaoranego kompa, prosto na serię calli, kilkaset maili do ogarnięcia i drugie tyle notyfikacji na teamsach, a to wszystko dodatkowo w pierwszy dzień okresu, generalnie wzbudziło nawet pewien uśmiech politowania na mojej twarzy... ;-)
No ale całe szczęście dziś znowu padało. Całe szczęście, bo to oznacza, ze nie będę się tu gotować w 27 stopniach w mieszkaniu (swoją drogą zastanawialiście się co z tymi wszystkimi produktami spożywczymi i kosmetykami, gdzie jest napisane, żeby przechowywać między 6 a 25 stopni, a wy macie w chacie przez tydzień dobre 26-28?... :D).
A na koniec dnia był całkiem fajny zachód słońca. Pakuję zmywarkę, idę po kubki do biurka, patrzę - o zachód, myk, aparat, cyk, fotka, i dalej pakować zmywarkę. Artyzm w pełni :D